Poprzez melodyjny stukot deszczu przebijają się supełki myśli. Szarym
korowodem wypełzają z głowy i oplatają najciemniejsze zakamarki pokoju.
Wzlatują do sufitu i niczym samoloty na pokazie lotniczym zataczają
piruety przed moim nosem. Pragną pokazać jak bardzo jestem od nich
zależna. Jak bardzo nie mam nań wpływu. Przemykają, wyślizgują się z
dłoni którymi usilnie staram się złapać by zgnieść je, spopielić,
wyrzucić do kosza. Daremnie.
Niepokój wzrasta we mnie z każdym momentem, gdy nie ma przy mnie mojej
ostoi. Oazy spokoju. Mojego akumulatora. Bezpiecznego zakątka. Tak
ciężko ustać, gdy nie posiada się pod stopami stabilnego podłoża.
Raczkuję z lękiem. Mimo okularów jak ślepiec wyciągam dłonie, a i tak
wciąż obijam się o przedmioty. W swej zaradności, wciąż jestem tak
bardzo nieporadna... bez Ciebie.
Wciąż rozpatruję w głowie siłę Twojej szczerości. Przepuszczam Cię przez
dozownik z rozsądku. Odparowuję komplementy, odsączam substancje
emocjonalne. Krystalizuję Cię i oglądam pod szkłem powiększającym. Tak
bardzo pragnę "zanurzyć się w strumieniu Twojej świadomości". Zaufanie, a rozsądek. Nie mam pojęcia gdzie leży granica. Niebywale ciężko ją odnaleźć.
Wiesz, Kochanie. Obawiam się o nas. Obawiam się, po prostu się obawiam. Wybacz mi moją
głupotę. Wybacz mi moje zwątpienia. Jednak, tak bardzo boję się ran
kłutych. Boję.
Bądź mi ostoją, bądź mi bezpieczeństwem, bądź mi, bądź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz